W tytułowym, jakże błyskotliwym a przewrotnym pytaniu nie chodzi nam o całkiem niezłego bloga, na którego bez wątpienia warto czasem zajrzeć, co sami również czynimy. Chodzi o to, co producent, dystrybutor albo importer nakleja na butelki. Czy warto się wczytywać w kontretykietki i jakich użytecznych informacji możemy się tam doszukać? Instytut w swojej dogłębnej analizie postara się poszukać odpowiedzi na to pytanie.
Ilość informacji zawartych na kontretykiecie może wahać się od zupełnego minimum, jak na tym regionalnym Chianti, które nie ma ambicji bycia winem międzynarodowym:
albo na tym langwedockim Piquepoul’u:
przez uporządkowane i estetyczne, takie jak
aż po wina z Lidla, na których mamy ten sam natłok informacji w kilku różnych językach:
Szczytem technicznego ekshibicjonizmu są kontretykiety burgundów od Nicolasa Potela, gdzie znajdziemy nawet poziom trans-resweratrolu i współrzędne GPS winnicy.
No własnie, co z tego wszystkiego jest tak naprawdę przydatne i jakich informacji warto szukać, stojąc przez półką w sklepie?
Sakramentalne i powtarzane jak mantra „pasuje do czerwonych mięs i serów” traktujemy jak wypełniacz miejsca. Jesteśmy w Polsce, tu się nie je deski serów na przystawkę i owoców morza na drugie. Dlatego na porady kulinarne z etykietek patrzymy z przymrużeniem oka i czekamy kiedy wreszcie na alzackim rieslingu przeczytamy, że pasuje do schabowego, sałatki z majonezem i smażonego karpia, a na chianti, że jest dobre do ruskich pierogów, kebaba i bigosu. No i pamiętamy, że do śledzia tylko wódka.
Poziomem alkoholu też nie warto sobie zawracać głowy, no chyba, że są to jakieś skrajne wartości, np. mniej niż 8, albo więcej niż 16%. Nierzadko zdarza się, że solidne 14,5% alkoholu jest pięknie wtopione w wino, a 12,5% wali po nozdrzach spirytusem, mówiąc obcesowo. Jeśli znamy takie trudne słowo jak szaptalizacja, to możemy zacząć się bawić w analizowanie poziomu alkoholu w winie w zależności od jego pochodzenia itd. Ale dopóki nie chcemy podawać wina gościom szczególnie wyczulonym na ten parametr, możemy go sobie odpuścić.
O tym, że patrzymy na szczep i region pisać w zasadzie nie trzeba. Szczep – bo szukamy tego, co lubimy lub chcemy poznać, region, bo… no właśnie. Wina z Doliny Rodanu, Dao, wielu regionów Hiszpanii, czy Langwedocji uchodzą za dobre i tanie, choć nie jest to regułą. Inaczej sprawa ma się w przypadku wielkich apelacji, takich jak Chateauneuf-du-Pape, Barolo czy Chablis. Popularna w wielu dyskontach strategia umieszczania w ofercie sławnych etykiet w niskich, jak na nie, choć relatywnie wysokich, cenach, to głównie marketing, a dla nas zabawa typu high risk – high reward. Jeśli Brunello di Montalcino za 70 pln okaże się być dobrym winem, oddającym charakter regionu, to super, wygraliśmy. A jeśli nie, to jesteśmy o 70 złotych, albo o dwa-trzy niezłe wina z Cotes-du-Rhone ubożsi. Dlatego w Instytucie nie podniecamy się szatonefem za 50 złotych. Raz daliśmy się nabrać, od teraz czytamy blogi i uczymy się na cudzych błędach, nie swoich.
W Instytucie zwracamy uwagę przede wszystkim na producenta. To oczywiste, że większości nazwisk nie znamy, ale nie o to chodzi, by kojarzyć winiarza z twarzy i nazwiska. Gros wina dostępnego np. w dyskontach to wina z winogron zbieranych gdzie indziej niż są winifikowane i jeszcze gdzie indziej butelkowanych. Nierzadko jako producent figuruje ciąg niewiele mówiących literek i cyferek. Może to oznaczać, że wino z krzaka do butelki przebyło długą i krętą drogę, może też oznaczać, że ktoś skupuje i przerabia gorsze winogrona z lepszych apelacji, by sprzedawać je jako Chianti czy Montepulciano d’Abruzzo. Te wszystkie zabiegi nie wpływają korzystnie na jakość wina. Kupując wina od konkretnego producenta mamy większą szansę trafienia na dobre, charakterystyczne wino, nawet za niewielkie pieniądze. Dobry przykład to Quadrifolia z Biedronki czy Saxa Loquuntur z Lidla, wina do dostania w okolicach 20 złotych, o sprawdzonej i ustalonej renomie na polskim rynku. Oczywiście nie ma reguły, bywa że znana apelacja od tajemniczego „R.E. 29.05.300 CAT” za kilkanaście złotych okazuje się być niezłym winem. Z doświadczenia jednak wiemy, że jakość takiego wina może zmieniać się dramatycznie z butelki na butelkę.
Czy czytamy notki degustacyjne? Nie, szkoda czasu. Na Carlo Rossi nie przeczytamy, że wino, choć bez większych wad, to jest rozwodnione i totalnie pozbawione charakteru. Notki degustacyjne to lepszy lub gorszy marketing i wypełniacz miejsca, nic więcej. Co zatem czytamy? Winne blogi! Okazje w stylu świetnego Primitivo za 10 złotych z Biedronki zdarzają się raz na pięćdziesiąt etykiet, mała szansa że nasz portfel wytrzyma takie poszukiwania, za to niezniszczalne wątroby winnych blogerów z pewnością zniosą ten wysiłek cierpliwie i z godnością. Ufajmy im, bo choć czasem błądzą we mgle, to zwykle wiedzą co robią i co piją.
Podsumowując:
W Instytucie zwracamy uwagę na:
1. Szczep
2. Region
3. Producenta
Raczej olewamy:
1. Notki degustacyjne
2. Poziom alkoholu
Do wina zniechęcą nas:
1. Ciąg literek i cyferek zamiast nazwiska producenta
2. Wielka apelacja w podejrzanie niskiej cenie
3. Złocone paski, szlaczki i literki, drogi Lidlu.